2012/10/08

Damnacja, revisited

Podtytuł drugiego filmu animowanego Resident Evil powinien brzmieć: The Ultimate Plothole, lub: The Inevitable Plothole, lub: Plotholes Are Forever.


Bardzo nie mogłam się doczekać, by w końcu ten film zobaczyć! Pierwszą zajawkę Capcom ciepnął już długi czas temu, kolejną dopiero niedawno, przy okazji napompowanych zapowiedzi szóstej gry (szóstej, naturalnie, tylko z nazwy). Niczego w swoim czasie nie zdradziły, ale pozwalały mieć nadzieje. Tymczasem nie od dziś wiadomix, że nadzieje matkami głupich. ☆

Od pierwszej do ostatniej minuty ani na chwilę nie traci się przeczucia, że za scenariusz odpowiada banda fanów–fanfikciarzy. Żeby było jasne — to niekoniecznie źle. Wystarczy, że podziela się podobne co banda fanów–fanfikciarzy namiętności (jak do pewnego stopnia ja; o tym za chwilę). Dotyczyć to będzie zapewne sporego procentu fanbazy Resident Evil, bo przecież trzeba mieć w sobie coś z fana–fanfikciarza, żeby trwać przy serii pomimo wszystkiego, co się w przeszłości w ramach jej kanonu wydarzyło.

Fakt, że głównym bohaterem uczyniono ponownie Leona S. Kennedy'ego (z twarzą, oczywiście, brzydką, ale to jeszcze nie poziom szpetoty Degeneration), jest mocno pocieszny. Nieporadna truśka z paradnymi włosami; jaki był, taki pozostał. To fajnie! Scenarzyści totalnie wiedzieli, z kim mają doczynienia i Leon chyba ani razu nie zachowuje się out of character. Zachowuje się za to bez pomyślunku, nielogicznie i przez to zabawnie ("Co? Mam się wycofać z ziem fikcyjnego wschodnioeuropejskiego państewka ogarniętego wojną domową i wrócić do kraju? No way, dopiero przyleciałem, I'M GOING IN, będę się nap^$%#!!!"). Kilka sucharów, lekko odpychająca aparycja... classic Leon.

Feeria nic nieznaczących postaci, walczących o coś tam w imię czegoś tam; po seansie nie pamiętam prawie żadnego imienia. Bardzo słabo skonstruowane jednowymiarowe sylwetki. Zła sławska prezydent Swietłana, która weszła w posiadanie b.b.o., które dostała nie wiadomo od kogo(?), z blizną nie wiadomo po czym, chcąca nie wiadomo czego (chyba ropy?), a oprócz tego spektakularnie walczy wręcz (zdolność ta zaobfitowała cudną sceną starcia z Adą Wong #awesomeladies). Wszystko nie miało szczególnego sensu tak bardzo, że co chwila wywoływało mój uśmiech i okrzyk: "TOTALNIE TAK! TOTALNIE RESIDENTIAL!".

Ada Wong... Ach moja droga, długo na ciebie czekałam. Skuteczność absolutnie niewspółmierna do metod (Nazywam się Ada Wong i pracuję dla BSAA. Tylko niech wam nie przyjdzie na myśl zgooglować czy naprawdę tak jest LOL xo), niewygodne ciuszki i koronka na szyi. Spotkanie z Leonem, które nie wnosi niczego i służy wyłącznie spreparowaniu zawsze towarzyszącego tej dwójce napięcia. Super! ♥ Nawet nie wiem, dlaczego cię tak dziewczyno lubię, ale cię lubię.


Straszny żal przyniosła zmiana voice aktorów. Naprawdę, Adą nie jest Sally Cahill?!?! Nigdy nie sądziłam, że taki dzień nadejdzie. Courtenay Taylor nie jest wyborem ultymatywnie złym, ale szczególnie trafionym też nie. Raz, że brakuje jej tej aksamitnej nutki, dwa, że... no jednak jest to Obiekt Zero (I'll destroy you! ;O). Takoż Leon został ograbiony ze swojego uroku, odkąd nie jest nim Paul Mercier :(. [A Smitha Chrisowi zostawili! Miło, ale to jak orzechy na pociechę po skradzionym Nussbeiserze].

Generalnie było bardzo fajnie. Niech powtórzę jeszcze raz — banda fanów–fanfikciarzy, a oni zazwyczaj wiedzą, co dobre. Tyrant! Granatnik! Muzyka jak ze starych gier! (Napięciobudujące organy kościelne à la Code: Veronica). Generalnie po RE5 nie sądziłam, że Capcom będzie próbował jeszcze dotrzeć do mnie starymi kanałami, dlatego choć dziś większość tych zagrywek budzi uśmiech i lekkie zażenowanie, to się jednak cieszę. Jest to zły film, zapewne podobnie zła będzie Resident Evil 6. Szkoda, że jestem pecetowcem, bo już się nie mogę doczekać. :-)